M. Zdziechowski - Z historii stosunków polsko-rosyjskich nazajutrz po wojnie
Odczyt
wygłoszony na dorocznym Walnym Zebraniu Stowarzyszenia
Przyjaciół Nauk w Wilnie w dniu 20 czerwca 1936
roku.
[prev.
in:] Marian Zdziechowski, Widmo przyszłości, Warszawa
1999.
Armie białe zwyciężały
nieraz świetnie, lecz owoce zwycięstw nie były
trwałe. Długo, bo aż do lutego 1920 roku, utrzymał
się generał Miller w Archangielsku. Generał
Judenicz był bliski zdobycia Petersburga, ale nie poparty
przez flotę angielską, został rozbity na głowę
21 października 1919 roku. W tymże czasie nastąpił
koniec powodzenia admirała Kołczaka. W listopadzie
Omsk, gdzie mieściła się siedziba jego rządu,
był już w ręku bolszewików. Dnia 15
stycznia admirał Kołczak został zdradziecko
wydany rewolucyjnemu rządowi w Irkucku przez Czechów,
którym naczelny wódz oddziałów
alianckich na Syberii, generał Janin, polecił opiekę
nad nim. Sam przedtem, umywszy sobie ręce jak Piłat,
opuścił Irkuck. Czesi zaś usprawiedliwiali się
tym, że działali za wiedzą i zgodą Janina.8)
Kołczaka i prezesa jego Rady Ministrów, Popielajewa,
uwięziono, oddano pod sąd i przed końcem sądu,
na wiadomość, że białe oddziały zbliżają
się do Irkucka, rozstrzelano w dniu 7 lutego.
Ostatnie dni 1919 roku były
także dniami kryzysu dla południa Rosji, gdzie dowodził
generał Denikin. Jeden z najwybitniejszych i
najczcigodniejszych socjalistów rosyjskich z grupy tak
zwanych socjalistów narodowych, który tym ponad
towarzyszy swoich wszelkich odcieni się wybijał,
że umiał wyzwalać się z wszelkich
zacietrzewień partyjnych, gdy o dobro ojczyzny chodziło,
Mikołaj Czajkowski, zastanawiając się nad sytuacją
Rosji, dochodził do wniosku, że Kołczak i Denikin
tym zbłądzili, że dążąc do
wskrzeszenia Rosji według wzoru tego, czym była przed
wojną, chcieli celu dopiąć wyłącznie siłami
Wielkorosjan i kozaków, gdy należało wciągnąć
wszystkie inne narodowości imperium rosyjskiego, które,
razem wzięte, stanowiły około siedemdziesięciu
milionów głów.
Pierwsze miejsce należało
się Polsce; przymierze z Polską było koniecznością.
Konieczność tę rozumieli w Rosji wszyscy, rozumiało
ją wielu Polaków. Sądzę jednak na
podstawie osobistych wspomnień i wrażeń, że
nierównie więcej było takich, którym się
zdawało, że im gorzej w Rosji, tym lepiej dla nas. Z
twierdzeniem tym spotykałem się wciąż w
rozmowach, w prasie, i zwalczałem je, jak mogłem;
oburzało mnie etycznie, bo jakże można obojętnie
myśleć o milionach torturowanych i mordowanych istot
ludzkich, jak można cieszyć się z cudzego
straszliwego nieszczęścia nawet w przypadku, gdyby
ów nieszczęśliwiec był naszym wrogiem. Ale
owo twierdzenie było także w krzyczącej sprzeczności
ze zdrowym rozsądkiem. Rosja rozkłada się w
oczach naszych i gnije. Daj Boże, aby z tej śmiertelnej
choroby zdołała się wydostać, ale zanim mogłoby
to nastąpić, zarazki bolszewickiej zgnilizny zaraziły
już Europę, wżarły się w nasz organizm
i gnić zaczyna Polska. Dość spojrzeć na rosnącą,
jak grzyby po deszczu, filosowiecką prasę. A zatem, im
gorzej w Rosji, tym gorzej dla nas. To, co od początku
przewidywałem, stało się rzeczywistością.
Ci, co wczoraj twierdzili, że w Rosji jest źle i
że to jest wielkim dla nas plusem, dziś tego nie
twierdzą, bo sami na Rosję sowieckimi oczami patrzą.
Tam wszystko dzieje się najlepiej, olbrzymie dostiżenija
we wszystkich dziedzinach. A zatem idźmy za ich przykładem!
Ale wracam do rzeczy. Dnia 5
grudnia 1919 roku były carski wiceminister spraw
zagranicznych Nieratow telegrafował z Jekaterynodaru do
Omska, że "czynnikiem decydującym w walce z
bolszewikami byłoby wciągnięcie Polski do czynnej
zbrojnej interwencji". "Ale - dodawał w
telegramie do swego byłego zwierzchnika Sazonowa w Paryżu
- dotychczas nie ma możliwości wprowadzenia
polsko-rosyjskich układów na grunt praktyczny wobec
tego, że Polacy chcą wykorzystać ciężką
sytuację Rosji, aby zachować zdobycze, których
już dokonali. Państwa Ententy powinny tu dopomóc".9)
Równocześnie bawiący
w Warszawie generał Szczerbaczew zawiadamiał, że
kierownicy polityki polskiej byliby gotowi do zawarcia konwencji
wojskowej, ale nie zadowolą się nigdy samymi tylko
etnograficznymi granicami. Słowem, pisze Mielgunow,
"wszystkie próby porozumienia rozbijały się
od pierwszej chwili o nie dającą się usunąć
przeszkodę, tkwiącą w psychologicznych warunkach
owej chwili". Ale nie tylko owej chwili. Ta sama przeszkoda
psychologiczna istniała przedtem, istnieje dziś,
istnieć będzie w przyszłości. Jest to
kwestia ziem litewskich i ruskich. Tu, jak wyżej
powiedziano, nie mogło być mowy o porozumieniu nawet z
najżyczliwiej do nas usposobionymi Rosjanami. Dnia 4
grudnia 1919 roku, gdy już nadziei uratowania Syberii nie
było, admirał Kołczak formułował w
energicznych słowach myśl swoją o kwestii
polsko-rosyjskiej i w ogóle o stosunku Rosji do mniejszości
narodowych: "Mój pogląd na sprawę
terytorialnych kompensat i uroszczeń politycznych ze strony
tych nowych tworów państwowych, które w
granicach i kosztem Rosji powstały, pozostaje niezmienny.
Mogę tymczasowo wejść w porozumienie z rządami
owych państw, biorąc pod uwagę fakt, że
istnieją, mogę przyjąć na nasz rachunek ich
wydatki na udzieloną nam pomoc, mogę dopuścić
ich uprzywilejowanie ekonomiczne, ale ani ja, ani generał
Denikin, ani żaden rosyjski, narodowy rząd nie mamy
prawa decydować już teraz, ze szkodą dla
terytorium rosyjskiego, o przyszłych granicach formacji o
charakterze państwowym, które na kresach naszych
powstały, i o naszych przyszłych stosunkach z tymi
formacjami".
Jakże charakterystyczna
jest stylizacja dokumentu tego! Już wówczas Mikołaj
Czajkowski robił uwagę, że nie uchodziło w
stosunkach dyplomatycznych traktować Polskę jako
formację państwową, która kosztem Rosji,
więc jakby z kradzieży powstała, a tym samym
stawiać Polskę na równi z Łotwą, która
nigdy niepodległa nie była, gdy Polska miała za
sobą dziewięć stuleci niepodległego bytu i
nieraz znacznej potęgi państwowej. Nad możliwością
wspólnej akcji z Denikinem zastanawiał się Piłsudski.
Dlaczego dopuścił jego klęskę?
W grudniu 1925 roku, czy też
na początku roku następnego, Marszałek, bawiąc
w Wilnie, był łaskaw zaszczycić mnie długą
wizytą i o to go wówczas zapytałem. Niestety,
odpowiedzi jego żywej, barwnej i pełnej humoru nie
zapisałem bezpośrednio po jego odejściu i to, co
tu podaję, nie jest dosłownym powtórzeniem jego
słów, chociaż z ich treścią jest
ściśle zgodne. "We wrześniu 1919 roku -
opowiadał - wysłałem do Denikina generała
Karnickiego, który przedtem w armii rosyjskiej służył,
więc tym łatwiej mógł się z nim
porozumieć. Przyjęto go w Taganrogu, gdzie w owym
czasie Denikin przebywał, uroczyście i serdecznie,
jako starego towarzysza broni. Denikin wydał bankiet na
jego cześć i na tym wszystko się skończyło.
Wprawdzie obaj generałowie prowadzili potem ze sobą długie,
poufne rozmowy, Denikin zapewniał, że się cieszy
z powodzenia oręża polskiego, zachęcał do
pochodu naprzód ku Dnieprowi; on od południa, Polacy
od zachodu mogliby wziąć bolszewików w dwa
ognie i ich zmiażdżyć. Ale wszystko to, to jest
wojnę z bolszewikami, Polacy prowadzić mieli w
charakterze sprzymierzeńców dopomagających
Rosji w odebraniu nieprzyjacielowi zagarniętych przez niego
ziem i przywrócenia ich prawowitej rosyjskiej władzy;
wypadało stąd, że na murach zdobytego przez
wojska polskie Wilna powiewać miał obok polskiego także
sztandar rosyjski, jako symbol przynależności państwowej
Wilna. A zatem - kończył marszałek - miałem
iść rękę w rękę z tymi, którzy
uważali Wilno za iskonnie russkij gorod, do którego
my prawa żadnego nie mamy".
Czy jednak bolszewizm nie był
wrogiem równie zaciekłym jak carat, a daleko od
niego groźniejszym? Śmiem być zdania, że
Marszałek nie doceniał niebezpieczeństwa
bolszewickiego. Miało to swoje psychologiczne uzasadnienie.
Trzeba tu bowiem uwzględnić duchowy nastrój człowieka
potężnego geniuszem woli skupionej w jednym punkcie.
Od lat młodzieńczych żył jednym marzeniem,
jedną myślą o Polsce niepodległej. Warunkiem
sine qua non jej urzeczywistnienia było obalenie caratu.
Tenże cel stawiała przed sobą rewolucja rosyjska
i nie wchodząc z nią, w rozmaitych jej odmianach, w
bliższą styczność, można było uważać
ją za siłę pożyteczną na drodze do
Polski wyzwolonej. Dlatego to przyszli legioniści nasi, którzy
jeszcze przed wojną światową o powstaniu zbrojnym
myśleli, nie mieli w stosunku do rewolucjonistów
rosyjskich, przyszłych wodzów bolszewizmu, tej
odrazy moralnej, jaką czuli ci, zresztą nieliczni, którzy
stojąc na gruncie prawa moralnego, nie dopuszczali, aby dążąc
do wielkiego celu, było wolno "przypadków idąc
torem, w bagna zejść szatana".
O pobycie generała
Karnickiego w Taganrogu opowiada generał Denikin w V tomie
swego dzieła.10) Na bankiecie wygłosił mowę,
którą zakończył toastem ku czci wolnej
Polski, wyrażając Życzenie, aby obydwa państwa
szły odtąd wspólnymi drogami, świadome tożsamości
interesów państwowych obu stron oraz konieczności
walki ze wspólnym wrogiem.
"Nie mogłem przeczuć
- dodaje Denikin - że tak żałować będę
własnych słów". Karnicki odpowiedział
krótko i sucho, a pyszałkowaty jego adiutant
zapytywał sąsiada swego u stołu, barona Nolkena,
dlaczego to generał Denikin tak radośnie wita Polaków
jako sprzymierzeńców: "My nimi nie jesteśmy;
bolszewików nie obawiamy się - armii tak potężnej
jak nasza nie ma teraz nigdzie w Europie. Doszliśmy już
do naszych historycznych granic, dalej iść nie
potrzebujemy. Gdybyśmy zaś dopomóc wam mieli,
to chcemy z góry wiedzieć, jaką rekompensatę
za przelaną krew otrzymamy".
O tej i następnych,
podobnych rozmowach oficjalnie powiadomiono generała
Karnickiego i ten, nie chcąc gniewać Denikina, odesłał
owego adiutanta do Warszawy. Ale im dalej, opowiada Denikin,
"tym gruntowniej przekonywałem się, że nie
Karnicki, lecz jego adiutant wyrażał poglądy
panujące u góry". Do Naczelnika państwa
naszego czuł żal, postępowanie jego uważał
za nieszczere, nie cofnął się nawet przed
zarzutem nieuczciwości.11) Dlaczego? Oto niedługo
potem nastąpiło wstrzymanie działań
wojennych na polsko-bolszewickim froncie. Zaniepokojonemu tym
Denikinowi Karnicki oświadczył, że zawieszenie
broni zostało zawarte z powodów strategicznych i
tylko na trzy tygodnie. Minęły jednak trzy tygodnie,
potem znowu trzy i więcej, a wojska polskie nie ruszały
się ze swoich miejsc.
8) Por. Mielgunow, Tragiedija admirała Kolczaka, Belgrad
1931, t. IV, s. 138-147.
9) P. Mielgunow, N W Czajkowskij w gody grożdanskoj wojny,
Paryż 1929, s. 190.
10) Oczerki russkoj smuty, Berlin, Miednyj Wsadnik, t. V, s.
175-181.
11) Ibidem, s. 181.
top
|